Przejdź do treści

To była szkoła dla twardzieli

Po trzydziestu latach po raz pierwszy spotkają się w Szczecinie absolwenci nieistniejącej już, jedynej w Polsce szkoły na statku.
Krzysztof Kielek, absolwent Liceum Morskiego Kapitan K.Maciejewicz , dziś jest właścicielem firmy transportowo-handlowej: – W szkole nauczyłem się wszystkiego, co w życiu ważne: odpowiedzialności, umiejętności znalezienia się w każdej sytuacji i pozytywnego myślenia.
Jacek Świerkowski, dyrektor ds. jakości w angielskim koncernie Pilkington powtarza to samo i dodaje: – Wszczepiono w nas odwagę i przekonanie, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Biały parowiec z czarnym kominem

Siedzibą liceum kształcącego marynarzy był statek „Kaszuby” , kiedyś baza rybacka. Po przebudowie w 1973 roku, stanął przy Wałach Chrobrego w Szczecinie. Nadano mu imię „kapitana kapitanów” – Konstantego Maciejewicza. Biały parowiec z czarnym kominem osiem lat stał przy Wałach Chrobrego. Był charakterystycznym elementem morskiego Szczecina. Jego zdjęcia znalazły się w albumach i na widokówkach. N jego tle chętnie fotografowali się szczecinianie i turyści.
– Kiedy zobaczyłem go pierwszy raz, wydawał mi się taki elegancki, był obietnicą lepszego, ciekawszego świata – wspomina Kielek. – Rzeczywistość z elegancją nie miała niż wspólnego, ale nam to nie przeszkadzało. Bardziej doskwierała obowiązująca niemalże wojskowa dyscyplina. Szkoła była skoszarowana. Na statku mieszkali wszyscy, nawet ci, którzy mieli domy w Szczecinie.
Pobudka o szóstej, gimnastyka, sprzątanie kabin, śniadanie, poranny apel. Potem kilka godzin lekcji. Uczniowie pomagali w kuchni, sprzątali pomieszczenia. Na statku nie było ani jednej sprzątaczki. Jeden z absolwentów przyznał, że jeszcze dziś układa swoje rzeczy w kostkę. Po południu: nauka własna, zajęcia w kółkach zainteresowań i pasji było wręcz obowiązkowe. Od dawna wiadomo, że marynarz mający hobby łatwiej znosi statkową monotonię.
Trzy razy w tygodniu można było wyjść na miasto. Oczywiście w mundurze. Powrót obowiązkowo o 21. Spóźnienia albo jakieś inne przewinienia oznaczały „bw”, czyli bez wyjścia przez tydzień lub miesiąc. To był najdotkliwsza kara.

Szkoła nie dla każdego

Kapitan żeglugi wielkiej Andrzej Huza, pierwszy dyrektor i komendant szkoły wspomina, że zimowań, czyli powtarzania klas, też nie było. Kto nie zdał musiał odejść.
– Wyrzuciłem połowę pierwszego rocznika za bójki, kradzieże alkohol i złe stopnie. Ci, którzy zostali, wiedzieli co jest ważne W kolejnych latach odsiew był mniejszy, bo uczniowie już znali zasady.
Z czasem o szkole zwykło się mówić – elitarna. Zawód marynarza był wtedy bardzo atrakcyjny. O jedno miejsce do Liceum Morskiego walczyło zazwyczaj od pięciu do ośmiu kandydatów. Oprócz egzaminu przedmiotowego musieli przejść żeglarski obóz kandydacki i sprawdzian z pływania oraz wspinania się na kilkumetrowy statkowy maszt.
– Kilku chłopców nie potrafiło tego ostatniego zrobić, cierpieli na lęk wysokości – pamięta Maksymilian Dunst, dyrektor pedagogiczny. – Egzamin zdali, ale nie mogliśmy ich przyjąć. Z tą fobią nie nadawali się na marynarzy. Strasznie rozpaczali.

Najlepsi marynarze

Kapitan Andrzej Huza był akurat w rejsie, gdy dotarł do niego telegram z propozycją utworzenia w Szczecinie morskiego liceum. Był początek lat 70. Flota się rozrastała, do eksploatacji wchodziły coraz bardziej nowoczesne statki. Brakowało nowocześnie wyszkolonych marynarzy. Sta pomysł o otwarciu specjalistycznej szkoły. Budynku nie było, wiec wybór padł na statek. Przebudowę „Kaszub”, a później utrzymanie szkoły wraz z umundurowaniem dla uczniów, opłacała Polska Żegluga Morska. Na statki tego armatora trafiali absolwenci Liceum Morskiego. Sporo z nich wybrało Wyższą Szkołę Morską. Spośród nich wywodzi się wielu obecnych kapitanów i mechaników.
– Początkowo miała to być szkoła zasadnicza, ale stanęło na liceum z maturą – opowiada Huza. – Obok przedmiotów ogólnych były zawodowe. Kiedy pierwsi nasi absolwenci trafili na statki, nie mieli łatwego życia. Było obiektem kpin, ale szybko przekonano się, że są doskonale przygotowanymi prawdziwymi marynarzami. Do szkoły napływały listy pochwalne od kapitanów. W kolejnych rejsach wręcz prosili armatora, aby na ich statkach zatrudniać marynarzy z Liceum Morskiego.
Po adaptacji na „Kaszubach” znalazło się siedem klas lekcyjnych, pomieszczenia warsztatowe, trzy mesy, aula, sala kinowa i kilkadziesiąt kabin z kojami dla 247 uczniów.
– Kabiny były sześcioosobowe, a warunki, szczególnie na pierwszym roku, bardzo spartańskie – wspomina Jacek Świerkowski. – Kończyliśmy remont rozpoczęty przez stocznię i walczyliśmy z karaluchami.
W ciągu czterech lat nauki prawie rok zajmowała praktyka na statkach handlowych. Młodzi marynarze zawijali do portów na całym świecie. Czasem z przygodami.
– W 1975 roku na statku „Chemik” popłynąłem z 24-osobową grupką uczniów – opowiada nauczyciel Bohdan Kowalski– W czasie rejsu odbywały się lekcje, stad obecność nauczycieli. Płynęliśmy z cementem do Nigerii. Tam, na redzie portu Lagos, stało ponad 400 statków, też z cementem. Czekały na wejście do portu. Staliśmy razem z nimi przez pół roku. Raz na miesiąc zawijaliśmy do Togo lub Abidżanu po wodę i zaopatrzenie. Był to bardzo nietypowy rejs, uczniom się podobał, ale rodzice okropnie się denerwowali.

Szkoła poszła na złom

W 1981 zlikwidowano Liceum Morskie na statku. Dalsze utrzymywanie coraz bardziej leciwej jednostki (miała 52 lata) stało się nieopłacalne. Trafiła do stoczni złomowej. Szkołę przeniesiono do budynku w Policach. Istniała jeszcze cztery lata. Opuściło ją 627 absolwentów. Ze statku „Kapitan K. Maciejewicz” został maszt, który jako pomnik stoi na szczecińskim placu. Parę eksponatów jest w muzeum, a kilkadziesiąt szkolnych kronik przechowuje Maksymilian Dunst. Niestety, zaginął gdzieś sztandar szkoły ufundowany 30 lat temu przez armatora.

KRYSTYNA POHL

Zjazd absolwentów Liceum Morskiego odbędzie się 28 czerwca na staku „Ładoga”. Stoi w tym samym miejscu, co „Kapitan K. Maciejewicz”, ale ma zupełnie inne przeznaczenie.


Artykuł pochodzi z Magazynu Głosu Szczecińskiego (piątek, 20 czerwca 2003 r.)